Test Yamaha Tricity 125: “Panie kierowniku, a dlaczego to ma dwa koła z przodu?”

Początek października rozpieszczał nas niesamowitą jak na tę porę roku pogodą. Chciałoby się rzecz – sezon w pełni i nic nie zwiastuje jego końca. Tym bardziej cieszyłem się, że kolejne dni umili mi, prócz pogody, kolejna w naszej redakcji nowość od Yamahy – trójkołowa 125tka – Tricity.

Początkowo byłem dość sceptycznie nastawiony do pojazdu, który wbrew moim przekonaniom i fascynacjom skuterowo/motocyklowym ma nie dwa, a trzy kółka. Po tygodniu spędzonym z klasyczną, dwukołową i żwawą Majesty S przygotowałem się mentalnie na wątpliwie przyjemną przygodę z topornym, ciężkim w prowadzeniu i ślamazarnym, skuterowym odpowiednikiem Zaporożca. Myliłem się okrutnie i bije się w pierś za te paskudne insynuacje. Moja pokuta w poniższym tekście.

[nggallery id=274]

„Panie kierowniku, a dlaczego to ma dwa koła z przodu?”
Pierwszy kontakt z tym skuterem dla posiadacza klasycznego dwukołowca jest pełnym niespodzianek i niezwykle ciekawym doświadczeniem. Pierwsze kilometry pokonane z Tricity udowodniły mi, że żadne z moich podejrzeń nie znajduje pokrycia w rzeczywistości. Yamaha prowadzi się po prostu rewelacyjnie, a dwa, wąsko rozstawione koła z przodu, zupełnie nie pozbawiają maszyny gracji, zwinności i łatwości prowadzenia, wprost przeciwnie. Tricity dzięki swojej konstrukcji jest skuterem bardzo, ale to bardzo stabilnym, co dla początkującego użytkownika będzie niewątpliwym plusem przy wyborze swojej pierwszej maszyny. Zawieszenie zachowuje się bajecznie – zapomnijcie o walce z grawitacją na koleinach czy rozstawianiu nóg w jeździe po szutrowej/piaskowej nawierzchni. Fakt Tutaj takich przygód brak. Zarówno z przodu jak i z tyłu pojazdu znajdziemy hamulce tarczowe, które nie raz nie dwa wybawią Was z opresji w sytuacji wymagającej natychmiastowego zatrzymania pojazdu. Podczas testu zastosowany w Tricity system UBS (nie mylić z USB) oszczędził mi wizyty na oddziale ortopedycznym (i oby tylko) przynajmniej trzykrotnie.

batch_IMGP3653„Panie, zawieszenie zawieszeniem, hamulce hamulcami, ale co z silnikiem? Ile to pojedzie?”
Sercem Tricity jest czterosuwowy silnik o pojemności 125 ccm (dokładnie 124.8 – pojedynczy cylinder), generujący niecałe 11 KM, co przy tej wadze (152kg) jest wynikiem dość dobrym. Jednostka napędowa jest chłodzona tak jak w przypadku Majesty S – cieczą. Mamy tu również układ wtrysku paliwa który wg producenta „gwarantuje natychmiastową reakcję silnika na zmianę położenia przepustnicy”.

Nie spodziewałem się demona prędkości i takim też demonem Yamaha Tricity nie jest. Realnym V-maxem nie pochwalimy się przy kolegach, których 125tki bez większych problemów tną wiatr z prędkością 120km/h. Musimy się zadowolić wskazaniem licznika na poziomie 90-95 km/h, większą prędkość udało mi się rozwinąć jedynie z górki, na autostradzie, z wiatrem wiejącym w plecy. Tylko wtedy licznik okazał się być trzycyfrowy. Nie, nie „idzie na gumę”.
Mimo to, zarówno prędkości osiągane przez Tricity jak i jej przyspieszenie, powinny zadowolić każdego, kto ma świadomość zakupu miejskiego skutera bez większych ambicji rajdowych ukrytych gdzieś pod czaszką. Dla porównania mogę powiedzieć, że czas dojazdu do pracy względem mojej ukochanej „sześćsety” zwiększył się o jedyne 7-8 minut, i to głownie dlatego, że połowę tej drogi pokonuję zwykle po autostradzie.

„O Boże, jakie to… wygodne”
Cytując dosłownie koleżankę Anię, która motywowana czystą (kobiecą) ciekawością zasiadła na naszym testowym skuterze. Fakt, siedzenie w Tricity to raj dla pośladków, co w połączeniu z bardzo dobrym zawieszeniem czyni z tego egzemplarza istnego kanapowca. Prawie.

„Mamusiu, chce mi się siusiu!”
Takie słowa kołatały mi w głowie kiedy próbowałem ułożyć nogi na wyznaczonych podnóżkach. Stopy ułożone palcami do wewnątrz, pięty po zewnętrznej, kolana do siebie. Jedynie wysunięcie nóg na krawędź podłogi pozwalało mi na naprawdę komfortowe podróżowanie po mieście. Nie, nie jestem hobbitem, rozmiar buta – 43.

„Jedziemy na wycieczkę, bierzemy misia w teczkę, bo misio fiku miku… nie zmieści się w bagażniku…”
Zawiodłem się. Wyjmując plecak z topcase’a mojego motocykla byłem przekonany, że za chwilę schowam go pod siedzeniem w testowej Yamaszce i pomknę przez miasto wolny od wielbłądziego garba. Podnoszę siedzenie… i zonk. Miejsca w bagażniku wystarczy nam na szczękowy kask i rękawiczki (o ile schowamy je w kasku). I paczkę zapałek. Wybaczcie mi częste odwołania do Majesty S, ale na tym polu Tricity wypada strasznie blado. W bagażniku Majesty mieściłem bez większego problemu plecak z laptopem, butelkę wody i kupione w drodze z pracy do domu drobne zakupy. Nie bez znaczenia jest tu umiejscowienie baku i wlewu paliwa, które w Tricity znajdziemy właśnie pod kanapą. Kwestia gustu, ale osobiście wolałem wlew pod kierownicą i przestrzeń bagażową w Majesty.

„Dziwne to, ale ładne to”
Tak, w dużym skrócie większość osób komentowała testowany egzemplarz. A na brak zainteresowania naprawdę nie mogłem narzekać. Ludzie zaczepiali mnie zarówno na postoju jak i na światłach, czego dawno nie doświadczałem testując kolejne maszyny. Design jest naprawdę ciekawy, trochę sportowy, trochę futurystyczny. Jednym się spodoba innym nie, mi przypadł do gustu.

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

Testowana przeze mnie Yamaha przyciągała wzrok również za sprawą lakieru. Przez Yamahę nazwany „Anodized Red” to po naszemu bordowy mat, który w połączeniu z czarnymi wstawkami, bez wątpienia dodaje charakteru tej maszynie.
W kwestiach stylistycznych nie jestem ekspertem, ale jakieś poczucie estetyki podobno mam. I te poczucie estetyki zostało brutalnie ukłute przez obrzydliwie umiejscowione/wykonane/zaprojektowane amortyzatory tylne. Załóżcie klapki do garnituru to zrozumiecie o czym mówię.
Oświetlenie w Tricity dostaje ode mnie 5tkę, bo sprawdza się doskonale. Centralny reflektor (klasyczna żarówka) + okalające go światła led (postojowe) rozświetlą Wam drogę nawet w kopalni węgla kamiennego. Zegary są przejrzyste i czytelne, w każdych warunkach oświetleniowych.
Co do reszty wykończeń nie mam większych zarzutów, choć ilość „smaczków” o których rozmawialiśmy w poprzednim teście jest bliska zeru. Jakoś wykonania, spasowanie elementów – tu wszystko gra, ale miłych dla oka drobiazgów, które widzieliśmy w Majesty – po prostu brak.

„Czy ja palę? Pani kierowniczko, ja cały czas palę”
I pali jakieś 4L na setkę. Cały zbiornik mieści 6.6 L, więc ok. 150 km na jednym zbiorniku uda nam się przejeździć. Należy jednak pamiętać, że spalanie zależy też od dynamiki jazdy, wagi kierowcy i wielu innych czynników, więc jak komuś pali 3L, to proszę nie obrzucać mnie mięchem (bywało i tak).

„Było miło, ale się skończyło”
Podsumowując, Yamaha Tricity to ciekawa propozycja dla ludzi ceniących sobie czas, wygodę i niecodzienne rozwiązania. Przyznam szczerze, że był to jeden z najprzyjemniejszych testów jakie miałem okazję przeprowadzić. I gdybym miał okazję znów przez parę dni pojeździć tym sprzętem z pewnością bym z tej okazji skorzystał (mimo miłości i oddania dla mojej własnej maszyny). Zapewne wielu z Was interesuje cena tejże nowinki – 14900 zł – tyle wynosi koszt nowej, salonowej Yamahy „Trójmiasto” u dealera. Myślę, że próżno szukać na dziś dzień egzemplarzy używanych.
W powyższym tekście starałem się unikać suchej specyfikacji, stąd po te informacje odsyłam na stronę producenta.

MrSpesone

Honda CBF 600S

Inne publikacje na ten temat:

3 opinii

  1. Kwestia gustu, a o gustach się nie dyskutuje 🙂 ja akurat włoskiego designu nie lubię… a i Peugeot Metropolis niezbyt mi się wizualnie podobał, chodź prowadził się równie dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button