W Polsce Jest za Dużo Znaków Drogowych

Jeden nad drugim a nad nim jeszcze jeden, jeden przed drugim przy tym ten pierwszy skutecznie zasłania ten drugi, czy wreszcie jeden obok drugiego przy tym obydwa wskazują  nakazują lub informują o czymś kompletnie sprzecznym. Czego to tak skomplikowany opis? Ano znaków drogowych w Polsce.

Jadąc przez polskie miasta a i między nimi trudno wyzbyć się wrażenia, że zarządcy dróg musza mieć przynajmniej hurtownie albo i fabryki całe znaków drogowych i za wszelką cenę próbują je postawić wszędzie w maksymalnej ilości nie zastanawiając się zupełnie nad konsekwencjami. Co ciekawe ci sami zarządcy zlecając kolejne i niekończące się remonty i przeróbki na drogach i ulicach kompletnie nie dbają o to, by były one odpowiednio zabezpieczone i oznakowane. Wie o tym każdy, kto ciemną polską nocą mknął przez nieznaną mu okolicę, a tu nagle za zakrętem ciach! Dwie brudne zastawki i najczęściej poprzewracane pseudo-zapory nic tylko zanurkować w dziurze właśnie wyrytej przez dzielnych remonciarzy w pomarańczowych kubrakach. Żadnych ostrzegawczych migających lamp, zdawkowe tablice, o tymczasowo wyznaczonych żółtą farbą pasach ruchu można sobie tylko pomarzyć. Największym kuriozum są używane na polskich drogach tak zwane separatory ruchu z których żaden nie jest odporny na podmuch ot choćby od przejeżdżającej ciężarówki i wszystkie przykładane są worami z piachem co tylko wzmaga wrażenie “dziadostwa” i kompletnej amatorki…

Ale wróćmy do znaków “stałych”. Przez ostatnie lata właściwie wyłącznie ich przybywa między innymi dlatego, że nikt nie zadaje sobie trudu by sprawdzić czy aby to co jest właśnie dostawiane nie kłóci się aby z tym co postawiono kilka bądź kilkanaście lat temu. Niejednokrotnie już robiono badania gdzie są granice percepcji kierowcy, zwłaszcza przy pewnej prędkości i w przypadku takiego zagęszczenia komunikatów owa granica w Polsce została już dawno przekroczona… Tym bardziej, że kompletny chaos trwa od lat w kwestii przydrożnych reklam i billboardów, które dodatkowo biją po oczach, a od paru lat występują coraz częściej w wersji “na bogato” czyli są świecącymi i migającymi ekranami diodowymi…

Aż dziw bierze, że w kraju w którym kolejny “cudotwórcy” od dróg z taką gorliwością powołują się na regulacje Unii Europejskiej ( likwidując a potem przywracając za ciężkie pieniądze np. zielone strzałki warunkowego skrętu w prawo…) nikt jeszcze nie wpadł na to, by swoje dyletanctwo i bałaganiarstwo w dziedzinie rozmieszczania znaków wytłumaczyć… nakazem UE… Przecież już tyle razy się udało! To my wszyscy zapłaciliśmy i płacimy nadal za “przymusową” wymianę tablic rejestracyjnych nawet w starych autach, mało tego daliśmy się oszukać “wymogami” wspólnoty i gromadnie wymieniliśmy prawa jazdy, nawet te w całkiem dobrym stanie i w stu procentach czytelne płacąc oczywiście za to także ze “swoich” .

Tymczaserm w tej samej Europie, juz od dobrych kilku lat czynione są próby “włączenia” myślenia u kierowców, a nie regulowania wszystkiego niezliczoną ilością znaków, tablic i sygnalizatorów. Pierwsze było holenderskie miasteczko Drachten, gdzie wprowadzono tzw. “Share space” w wolnym tłumaczeniu, “dzielenie się przestrzenią” lub jak kto kto woli, “nagie ulice”.
Ilość znaków i świateł ograniczono w nim do niezbędnego minimum! Chodzi o to, że każdy z uczestników ruchu ma takie same prawa. A są one tylko dwa. Pierwsze dotyczy prędkości maksymalnej, a drugie, mówi, że obiekt znajdujący się z prawej strony, niezależnie czy to jest samochód, rowerzysta czy nawet matka z dzieckiem w wózku, ma pierwszeństwo. I to wszystko.
Efekt? Znacząco mniej wypadków i kolizji. W kolejnym mieście Bohmte w Niemczech, dochodziło średnio do 50 wypadków rocznie, co oznacza średnio jeden poważny wypadek tygodniowo. Od wprowadzenia systemu “Share space” w ciągu pierwszego miesiąca nie doszło do ani jednego wypadku! Unia Europejska pokryła koszty deinstalacji świateł i znaków, przeznaczając na to 1.2 mln Euro. Sporo? Z pewnością stawianie, konserwacja i utrzymanie znaków, tablic i sygnalizatorów w perspektywie nawet kilkuletniej byłoby zdecydowanie droższe.

W Polsce tendencja jest zgoła odwrotna! Nawet w maleńkich miasteczkach i wsiach montowane są kolejne tablice z ograniczeniami i nakazami, wyspy zwężające drogi oraz sygnalizatory sprawiając wrażenie, że nawet “zapadła” dziura poprzez postawienie trójkolorowych lampek staje się zapadłą mniej, ba nawet zyskuje pewien rodzaj prestiżu…

Obserwując działania przeróżnych inżynierów od ruchu ( każde miasto ma przynajmniej kilku na wygodnych “etacikach” ) nie sposób oprzeć się wrażeniu, że robia oni wszystko by zrealizować skądinąd słuszne, choć mało życiowe powiedzonko mistrza Sobiesława Zasady, że: “nie ma prędkości bezpiecznej”. A zatem ideałem bez-wypadkowości jest… kompletny brak ruchu na naszych ulicach. Są już całkiem blisko, aby to osiągnąć, bo żeby ogarnąć, przyswoić i zastosować w praktyce wszystkie komunikaty, którymi oblepione są nasze drogi i ulice, trzeba by poruszać się tempem ślimaka w stanie przed-zawałowym. Co prawda obecny minister od – przepraszam za ohydne słowo infrastruktury – niejaki Nowak zapowiedział wielką inwentaryzację i kompleksowy przegląd tras pod kątem znaków właśnie, ale znając nasze realia prędko ta akcja nie ruszy, bo teraz wciąż trwa znojna “akcja zima”.

Potem będzie wiosenne lepienie tego co zima z asfatów powyrywała, później przyjdą wakacje, wiec nie będzie komu przeglądać tras, zaś na jesieni najpewniej okaże się, że na inwentaryzacje właśnie zabrakło pieniędzy…A poza tym nie oszukujmy się. Gdyby ogołocić drogi ze znaków, ograniczników i sygnalizatorów mogłoby wyjść na jaw, że przynajmniej połowa tych co dziś świetnie żyją z ich bezsensownego umieszczania jest ZBĘDNYCH. A do tego SOS – czyli “System Ochrony Swoich” na cieplutkich stanowiskach z pewnością nie dopuści…

Ciąg dalszy pod materiałem wideo

vito

Co-dziennie usiłuję rozwikłać wielka tajemnicę wszechświata jak to się dzieje, że mimo TYLU przeciwności, starań wielu służb, urzędów i mudurowców itp...polskim kierowcom jednak udaje się zwykle dojeżdzac do celu. Motoryzacja? To moja pasja i...praca...:)

Inne publikacje na ten temat:

5 opinii

  1. Zdecydowanie tak. Zamiast na drodze to całą koncentrację tracimy na odkodowanie znaczeń. Ciekaw jestem czy ta idea Share space by udała się i u nas. Mam mieszane uczucia, bo to chyba jest zależne od kultury kierowców a z tą, jak każdy wie, bywa różnie.

  2. Na pewno jest dużo prawdy w tym co autor artykułu napisał.
    Tylko czy u nas tak na prawdę ma znaczenie ile, jakich i co mówiących znaków znajduje się na naszych drogach, skoro więcej jak połowa kierowców i tak ich nie widzi, nie czyta, a jak już zobaczy to nie rozumie.

  3. jak dla mnie to może nawet być las ze znaków – byle by były mądre , miały sens i nie zaprzeczały same sobie bo takich u nas nie brakuje.

  4. podpinam sie pod słowa Mario1. Znaków u nas dostatek ale myslachc na drodze coraz mniej. prostyprzyklad idac ulica sprobujecie wylapac ile samochodow nie mam wlaczonych swiatel mimo nakazu jazdy z nimi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Back to top button